Quantcast
Channel: Kresowa Zagroda
Viewing all 739 articles
Browse latest View live

Niedzielne rohulki

$
0
0
Udało się szczęśliwie ściągnąć zdjęcia z pamięci aparatu. I daję kilka (bo późno i w ogóle pospiech, bo jutro trzeba raniutko wstawać) obiecanych zerknięć w minioną niedzielę. 
Otóż z internetu dowiedziałyśmy się, że w ramach festiwalu zainicjowanego w bielskich Studziwodach, także w naszej sąsiedniej wsi przez las odbędą się obrzędy wiosenne, kultywowane w dawniejszych czasach przez miejscowych Rusinów. Zalicza się ich przeważnie do nacji białoruskiej, ale to jest bardziej dyskusyjny temat, w którym mocna nie jestem, więc go tylko tę wątpliwość sygnalizuję. To tutejsi, swoi. Jak zwał tak zwał. Na każdej wiosce inaczej z tym bywa.
Wracając do tematu, dzień niedzielny był piękny i słoneczny, jak widać na obrazku. Zajechałyśmy drogą przez las wprost od naszej zagrody zaczynającą się i wysiadłyśmy na samym początku wsi. A tam właśnie wysiadła z autobusu grupa obrzędowa i ruszyła z muzyką przez wioskę. Muzykanci grali na dudach, harmoszce, tamburynie. Ruszyłyśmy za nimi.


Doszłyśmy do gromadki, gdy grupa zatrzymała się przed gospodarstwem, przed które wylegli gospodarze i na zapytanie, czy mogą zagrać i zaśpiewać, otrzymali pozwolenie. Panie z zespołu (który zjechał z białoruskiego Polesia) przywitały zatem niskim ukłonem gospodarzy, trzykrotnie nawołując:
- Christos waskresien!
I trzykrotnie otrzymując odpowiedź od witanych.
Po czym baba przewodnia błogosławiła dom i życzyła wszystkiego dobrego ludziom, zwierzętom i roli. Po czym chór zaczynał śpiewy, a muzykanci granie, zaś dzieci tańcowanie.


Chwila odpoczynku pośród zabawy słowiańskiego chłopca z zespołu, na tle zwykłym jak najbardziej z podlaskiej wioski.


Przed niektórymi domostwami stał stół z tradycyjnym poczęstunkiem dla śpiewaków i tancerzy. I ciasteczka i napoje dla dzieci, i ciasto i zakąseczka do czegoś mocniejszego, polewanego przez najstarszego z rodu. Witano i goszczono się chętnie.


A jak się już artyści rozhulali to i się rozciągnęli malowniczo i zaprezentowali w całej okazałości przed szczodrymi gospodarzami. No, niestety, zdjęcia nie zanotowały dźwięku, czyli towarzyszącej całej sprawie bez przerwy pieśni na ustach.


Poniższe zdjęcie, zrobione zaglądającym ukradkiem dzieciom do starej i niezamieszkanej chaty jest właściwie wstępem do innej prezentacji zbioru fotografii z tej wioski i tego dnia. Mianowicie parady ruinek podlaskich chat, wpisanych w każdą wieś malowniczo, i naturalnie, tak jak stare drzewa wpisane są w żywy las. Dam ją na blogu w wolniejszej chwili.
Tak się miesza starość z młodością, przodkowie z następcami, i tak powinno być w życiu każdego człowieka, jego rodziny i wioski.

0

Zwózka

$
0
0
Wciąż nie ma czasu, aby zdać relację z ostatnich wydarzeń, no, powiedzmy jednego ważniejszego wydarzenia, z naszego gospodarstwa. Zdjęcia są zrobione, pójdzie wszystko w wolniejszym czasie, gdy się uporamy z pilnymi robotami.

Kilka dni temu leśniczy wziął i zmierzył nasze drzewne zbiory, wypisał asygnatę na 45 złotych, zapłaciłyśmy i dał nam 7 dni na zwózkę drewna z lasu. Akurat trafił się Iwanko chętny do roboty, ze swoim mistrzowskim sztilem i dzisiaj już o wpół do siódmej mnie molestował dzwoniąc do drzwi.
Anna podpięła do kangoorzycy wóz drewniany i dalejże szaleć. Urządzenie sprawdza się całkiem nieźle, mimo, że ma boki zrobione z dwóch drabin, dno z dwóch luźnych desek, związane to sznurkami, i czasem coś się rozejdzie na zakręcie...
Przez cały dzień zwieźli większość zgromadzonych gałęzi, obracając sześciokrotnie. Kupa wyszła niezła, sosnowo-brzozowa. Brzozę potniemy w najbliższym czasie, sosnę okorują najpierw kozy, bardzo chętne do tego po całodziennych peregrynacjach łąkowo-ugorowych.
Na koniec jeszcze rzekł Iwanko:
- Jak postawisz mi dodatkowe piwo, to potnę na kawałki do rąbania ten pień wierzby, co zalega na podwórzu.
Nam w to graj. Nikt nie chciał się podjąć. Bo wierzba stara, węźlasta, piła się tępi itd.
Podjął się i zrobił to. Swoim profesjonalnym sprzętem. Przy okazji pokazał jak się wyłącza taką piłę "schodząc" powoli z gazu.
Zatem jedna terminowa sprawa z głowy. I opał na zimę w granicach 1, 5 stówki, wliczając w to koszt paliwa do samochodu i piły, oraz cięcia.

Wyplatanie ze słomy

$
0
0
Wieczorny oddech, niestety wciąż pozbawiony zbawiennej wilgoci, bo nie padało u nas od dawna, wbrew burzowo-deszczowej pogodzie w Polsce dał nam właśnie czas, aby wkleić kilka zaległych zdjęć. Z ostatniego weekendu, gdy to odbył się w naszym gospodarstwie pokaz ( i przy okazji nauka dla chętnych) plecenia ze słomy. Starej sztuki chłopskiej, która ma jeszcze po wsiach swoich przedstawicieli, ale jako rzemiosło generalnie upadła i ma się ku całkowitemu zanikowi. A szkoda, bo słomiane wyroby są i estetyczne i ekologiczne w pełni. Sami popatrzcie.
Oto nasza instruktorka demonstruje początek pracy. Zaczyna wyplatać dno naczynia, które ukaże się z czasem.


A oto i ono po kilku godzinach, już zbliża się do zakończenia. Obok gotowy już wyrób.


Pokaz został udekorowany wieloma różnymi naczyniami, "korobkami" jak zwie je tutejszy lud, aby zademonstrować plastyczność materiału i pomysłowość wytwórcy.


Na stole leżą pasy wierzbowe (mogą być także leszczynowe), służące do splatania ze sobą wiązek słomy żytniej, tradycyjnie koszonej i potem zmiękczanej (czesanej i czyszczonej). Przed pracą paski moczy się w wodzie, stąd widać na wcześniejszych zdjęciach balię z wodą. Nawleka się je na "igły", specjalnie robione z metalu i nimi operuje jak "igłą z nitką", zszywając ze sobą słomiane warstwy.


Ot, prezentacja.
Mógł przyjść kto chciał i zeszło się kilka kobiet miejscowych, przez 8 godzin pokazu powstały trzy naczynia "korobki" i każda autorka wzięła je jako swoje trofeum do domu.
Zainteresowanym posiadaniem takiej korobki mogę powiedzieć, że chętnie posłużę za skrzynkę kontaktową z rzemieślnikiem, wyrabiającym jeszcze czasem na zamówienie różne przedmioty. Naczynia nadają się do różnych celów. W kuchni dobrze się w nich przechowuje warzywa, które oddychają i nie pleśnieją tak szybko w suchym i zdrowym środowisku, cebulę, marchew, czosnek. Wielkie korobki to oczywiście kosze na pranie, albo coś podobnego, tkaniny w nich na pewno nie będą tęchnąć. Istnieją także tace, podkładki itp. zastosowania.

Moc ludzi i miejsc

$
0
0
Życie jest złudzeniem. To stare stwierdzenia filozofów. Warto o nich pamiętać. Przeglądając na przykład ogłoszenia o sprzedaży siedlisk. I decydując się na kupno tylko na podstawie zdjęcia w internecie. Jakże złudnego i zawsze oszukującego umysł. Choćby przez przycięcie horyzontu. Albo porę roku w tle, albo brak zapachu lub słuchu.
Nie ma to jak osobiście, organoleptycznie, dotykalnie, węsząco, czujnie, sensorycznie czyli zmysłowo i rozsądnie. Szukać i znajdować. 
Podlasie pełne jest Miejsc. Wspaniałych, przepięknych potencji. Ale trzeba umieć je odkryć i odważnie stanąć twarzą w twarz ze smętną, wyeksploatowaną rzeczywistością, teraźniejszością. Trzeba być gotowym na pracę i na pionierstwo.
I nie mam na myśli ludzi z wielką kasą, którzy lubią lakiery i bajery. Oraz pitbule wybiegające znienacka na przechodnia z krzaków.
Poniżej daję obrazki z jednego spaceru po sąsiedniej wiosce, opisywanej już wcześniej niedzieli. Niechaj dadzą do myślenia. Jaki potencjał istnieje. Na każdej wiosce. Niszczeje oczywiście w zgodzie ze swoją naturą i biegiem czasu, to żadne larum z mojej strony. Akurat te zdjęcia niechaj uzmysłowią niektórym jak umierają drewniane chaty i umierały zawsze, od wieków i tysiącleci na każdej wsi. Jeśli tylko w rodzinie są młodzi to budują własne nowe siedliska, stare zużywając jako wzór nowego i jako opał do pieca na zimę. Bardzo wysokiej jakości, nota bene. Na podlaskich wioskach zaczyna od dość dawna brakować młodych, którzy by tę pracę przodków podjęli i kontynuowali z miłością i dumą. Z kolei także szukający siedlisk mieszczanie mijają tego typu widoki z odczuciem niechęci. Pragną wygód, estetyki, odpowiednich dla siebie warunków, do których przyzwyczaiło ich miasto i zachodnia Polska. Nie chcą zaczynać od podstaw. Zresztą, z własnego doświadczenia "podlaskiej Robinsonicy" wiem, że naprawdę nie każdy temu jest w stanie podołać.


Ludzie z centralnej i zachodniej Polski zwiedzają Podlasie jako rodzaj żywego skansenu. Tak, taka była kiedyś cała Polska! Ja sama mogę potwierdzić wiele rzeczy jeszcze w latach 60-tych egzystujące w środkowej Polsce, poniżej Mazowsza. Drewnianą zabudowę, wychodki w podwórzu, piece kaflowe, pożydowskie czynszówki, kocie łby na drogach, furmanki zaprzężone w konie, targi wiejskie, chleb pieczony w piecach chlebowych w domu, lub piekarni wiejskiej opalanej węglem... Było, minęło.
A tu jeszcze jest!


Skansen ostał się ze względu na słabą glebę i Puszczę Białowieską, której jak dotąd nie udało się dotknąć znacząco i zwyczajnie zniszczyć różnym uzurpatorom. No, i politycznie przez wzgląd na ścianę wschodnią, wiadomo.


Trochę deszczu i...

$
0
0
Wylęgły się indyczęta, wielkości kurcząt, szaro-bure. Z 17 jaj wydostało się 15 na świat, 2 szybko zdechły i dwa jaja nie drgnęły. Żyje 13 sztuk. Dzisiaj zreorganizowałyśmy im gniazdo i przestrzeń na kontrolowany wybieg, gdzie mogą znaleźć karmę i picie. Indyczka rzeczywiście jest bardzo dobrą, skupioną i troskliwą matką.
Siedzą już dwie białe kwoki na jajach, każda po 15 ma pod sobą. Starałam się wybrać jaja od zielononóżek.
Brojlery rosną w oczach. Mieszkają jeszcze w pudle, ale szybko chyba przestaną się w nim mieścić.
Kaczęta budują pióra, mają więc mega-apetyt. Mieszkają już od dość dawna w zagródce w koziarni.
Gusia niesie się systematycznie.

Pogoda wreszcie się rozdeszczyła, choć wciąż nie tak jak w Polsce. Żadne kałuże nie stoją. Lało niemnożko w nocy, siąpiło w dzień. Z tego wszystkiego ruszyły ziemniaki na pierwszej grządce, wschodzi cały rządek dość imponująco. Reszta kiełkuje. Bulwy czekały tak długo w ziemi na zasilenie z nieba wilgocią.

Dni deszczowe umniejszają nam zewnętrznej pracy, ale kozy są tym osobiście dotknięte. Ryczą wniebogłosy, domagając się wyjścia na pastwisko wbrew zdrowemu rozsądkowi, siano w żłobach znika w kilka sekund (zresztą to już naprawdę resztki) i w przerwach od deszczu wybiegają z boksów jak rakiety, pędząc do zielonego z zachłannością w oczach.
Od kilku dni Mela, nasza pereszadka, matka dwójki zaczęła wykazywać objawy awitaminozy i niedoboru pierwiastków, zresztą widać po niej wycieńczenie, którego nie może nadrobić, mimo, że dostaje podwójne porcje karmy. Konieczna była konsultacja z weterynarzem. Dostała zestaw witaminowo-mineralny do codziennego podawania i szykuje się kuracja zastrzykowa wspomagająca.
Trochę nas to poddenerwowało. Ale jestem dobrej myśli. Że diagnoza jest prawidłowa i pomoże.

Poza tym zbudowałyśmy nowe zamknięcie (bramkę, tym razem podwójną) do zagrody w sadzie. Działa. Za zawiasy służą uniwersalne sznurki od snopowiązałki, których w gospodarstwie zawsze bez liku się gromadzi.



Ale, mimo, że połatałyśmy kilka miejsc nowymi dodatkowymi żerdziami, koźlęta szybko znalazły kilka czynnych wyjść, przez które są w stanie się przedostać (z dorosłych żadna koza nie wyszła), zatem jest jeszcze trochę pracy przed nami w tym temacie.



Sporym problemem ostatnio, przy zwiększonej wilgotności powietrza i gleby są owady, głównie komary i meszki. Najpierw upał, teraz one przeszkadzają kozom w skupieniu napaść się do syta na pastwisku. Stado biega z tego powodu z miejsca na miejsce niespokojnie, skubnie tam, skubnie tu i ucieka szybko do obory, aby skryć się przed kuzyneczkami (he, krew-m-niaczkami). Nie dojada zatem, mleczność spada i tak to jest, Ot, tak własnie.

Wiejskie żywienie

$
0
0
Fakty mają się tak, że zaprzestanie jedzenia chleba, ciasta, makaronów i większości kasz uwolniło mnie od dolegliwości trzustkowo-woreczkowożółciowych i bólów opasujących oraz notorycznych biegunek. Zniknęła także zgaga.
Cały czas muszę uważać, bo drobna nieuwaga powoduje nawrót tego, czego już naprawdę nie chcę doświadczać wcale. A taki nawrót trwa kilka dni.
Co do legendarnego chudnięcia po rezygnacji z węglowodanów i cukru (i tak jem go symboliczne ilości, przeważnie z rzadka w postaci miodu, dżemu lub soków słodzonych) to jednak muszę wyrazić powątpiewanie. Niewiele mnie ubyło.
Kilka razy w życiu schudłam szybko i bardzo wyraźnie. Ale zawsze było to spowodowane nie lada długotrwałym stresem, zmartwieniami, lękami, depresją. Zatem tak naprawdę nie mam czym się przejmować. I nie przejmuję. W moim wieku to naprawdę pryszcz.

Apetyt mi się jednak wyraźnie zmniejszył. Uściślił, rzec można. Do najważniejszego. Zjadam śniadanie, obiad i kolację, piję jedną kawę rano, w upał jakiś sok rozcieńczany przegotowaną wodą, czasem po południu jedno piwo albo szklaneczkę wina.
Śniadanie to już codzienny kanon. Sadzone jajo od zielononóżki z żółtym serem i cebulką, urozmaicone surówką z pomidora albo ogórka. Albo takież jajeczko na miękko.
Obiad jednodaniowy. Dzisiaj była to sałata z dodatkami (rzodkiewka, roszponka, cebula, czosnek, pomidor, gotowane jajo, skropiona octem jabłkowym, wymieszana z olejem i łyżeczką musztardy) plus befsztyk koźlęcy. Popite kubeczkiem zsiadłego mleka.

Po południu, korzystając z tego, że deszczowa pogoda, na którą tak narzekają mieszkańcy zachodniej i środkowej Polski dotarła i do nas, obficie skrapiając glebę, zajęłyśmy się robieniem kolejnej porcji domowej kiełbasy. Poprzednia właśnie wzięła i wyszła.
Dochodzimy w tym do wprawy, muszę przyznać.
Koszt takiego przedsięwzięcia przelicza się w ostateczności w naszym przypadku, gdy mięso ze sklepu wzięte, na ok. 11 złotych za kilogram stuprocentowej kiełbasy (tj. składającej się całkowicie z mięsa i tłuszczu oraz przypraw, bez dodatków chemicznych). Gdyby zdobyć kawał świni po 6 złotych za kg żywca, to byłoby jeszcze taniej.

Zatem na kolację były przysmażone na patelni resztki nadzienia do kiełbasy, które nie zmieściły się do flaka, z resztką sałaty obiadowej. I do tego szklaneczka czerwonego wina.
Większość to produkty swoje, wytworzone w gospodarstwie, lub przyrządzone własnymi rekami, jak widać.
Piszę to, aby uzmysłowić innym, uzależnionym w większości od zakupów sklepowych, że można i da się, wyżywić siebie i najbliższych, z ziemi, własnego kawałka. I zadbać o swoje i ich zdrowie.

Praco-kokta

$
0
0
Przelotne opady cały dzień. Czyli goniące chmury po niebie, na przemian ze słońcem odbijającym się w kroplach deszczu na liściach i w głosie kukułki, ogłaszającej za każdym razem, że jest już po deszczu.
Kozy raz na zewnątrz, raz wewnątrz, tak samo kaczki, których przemoczyć lepiej nie, póki się nie opierzą. Mają skłonność do łapania kataru i kulawizny.

W ogóle na początku dnia (pracy, jak zawsze) przywitała mnie zaskakująca niespodzianka. Na progu stała kura zielononóżka, Usia, nasza najstarsza, i koktając zajadle domagała się z punktu jedzenia, jedzenia, jedzenia! Dziobiąc wiadro na mleko i garnek z karmą, które niosłam, w energicznych podskokach.
Rozpoznałam, że Usia jest w fazie zaawansowanego siedzenia (i koktania) i właśnie poczuła głód po, co najmniej kilku dniach intensywnego wysiadywania jaj. Tylko gdzie?
Udostępniłam jej garnek z karmą dla kur, wdarła się w niego z impetem, grzebiąc nogami i dziobiąc zajadle, tak, że wkrótce część zawartości była zjedzona, a drugie tyle leżało na ziemi.
W trakcie dojenia kóz kwoka zniknęła tak samo tajemniczo, jak się pojawiła. Napita i najedzona.
Anna zajęła się penetrowaniem podwórka i po kilku minutach myszkowania pod daszkami drewutni znalazła ukryte gniazdo. Pod starą wanną, w której trzymamy glinę.
- Jest!
Zostawiłam jak jest.
Niechaj stado samo się reguluje w zgodzie z własnym instynktem.

Poza tym dzień był wędzarniczy (kiełbasa i sery), tudzież malarski, bo malowałam deski na sufit w altanie, drewnochronem. Pomiędzy deszczami.

Gospodarowanie uniwersalne

$
0
0
Na czym polega praca rolnika/rolniczki? Głównie i przede wszystkim na opiece i karmieniu. Wszystkiego co rośnie i co się rusza.
Dzień w dzień, tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc, kwartał w kwartał, rok w rok.
Dlatego własnie ta praca u podstawy wszelkich podstaw, czyli u gleby, w ziemi, jest najsilniejszym i najgłębszym, bo najwytrwalszym, najpracowitszym, wyzbytym potrzeb ego w konsekwencji, po latach takiej pracy wyrażaniem miłości do świata, stworzenia i do Boga.
Jest w tej pracy wielka nauka prawdy, dotykalnej, fizycznie, indywidualnej, wprost, nie ma żadnej propagandy ideowej tudzież nawet najpiękniejszej idei, której żadnej nikt nie złapał ani dotknął choćby fałdki, rąbka sukienki, o ile chodzi w sukienkach owa idea, której nikt nie widział), o życiu, o harmonii, równowadze i wykorzystaniu harmonii po to, aby prosperować i pełnić rolę, wyznaczoną nam przez Stwórcę. Czyli opiekuna i zarządcy jego stworzenia. Chroniciela.

Uzmysłowił mi to pewien stary rolnik, sąsiad z chatki na Dąbrowie, pszczelarz z dziada pradziada. Swoim chłopskim prostym rozumem przeniknął nieludzkość systemu społecznego, w którym żyjemy, wszelkich propagand i urzędów, aż wreszcie wyjaśnił:
- Niech spojrzy, polityka to jest wymysł ludzki, a może i diabelski. Kto tam wie. Tak naprawdę nie potrzeba polityki, żeby rządzić. Po rusku Bóg nazywa się Hospodar, a po naszemu Gospodarz. Tak samo gospodarz na swojej ziemi. Dogląda, chroni, dba, karmi wszystko, co od niego zależy, myśli co by tu poprawić, co zasiać, co sprzedać, co kupić, co zaciąć, co zjeść, a co dać innemu, jak wszystko zadowolić. Jak się coś psuje, choruje, to musi podjąć decyzję i ją wykonać, dla dobra reszty. Wszyscy mają być syci, mnożyć się zdrowo i rosnąć, to jest zasada. A w państwie, spojrzy. Czy prezydent to gospodarz? Ci z lewa, tamci z prawa, inni z środka, gadają, przekrzykują się, a ten tylko potwierdza, albo zaprzecza, albo paraduje. Tak nie czyni gospodarz. Gospodarz zarządza swoim gospodarstwem i żadna zwierzyna, czy z obory czy z chlewa, czy z kurnika, nie może nim rządzić ani pomiatać, a jak jest mądry to wszystkim jest dobrze.
I ciągnął:
- Bóg Hospodar uczynił człowieka na podobieństwo swoje gospodarzem na ziemi. I dobry gospodarz to jak bóg na swoim gospodarstwie zarządza. Cieszy się i martwi, decyduje. I trudzi się, aby wszystko dobrze się miało i pole obsiane, zebrane, i zwierzyna nakarmiona, zdrowo rosła i mnożyła się. Rozumie?

Tak, rozumiem. A przy okazji, wreszcie pojęłam też pewien niuans. Którego nijak mieszczuch nawet mięsożerny, ale obsługiwany przez niewidzialnych dla jego umysłu pracowników resortów żywności, albo fanatyczny wegetarianin z powodów ideowych (tak naprawdę ideologicznych i propagandowych) nie pojmie.
Karmię swoje zwierzęta, podobnie jak sieję i podlewam rośliny, aby siebie wykarmić i rodzinę, prawda? A także innych, gdy się da.
Dzięki temu hodowla, gospodarstwo rolne staje się mikrokosmosem, w którym odbywa się misterium życia i śmierci w całym jego bogactwie i hierarchii. Ta podstawowa komórka jest nie tylko społeczna i na niej bazuje wszelka cywilizacja i kultura, ale i ekosystemowa, łączy człowieka z przyrodą, ziemią, mocą planety.

Ideologicznie zakręconym sentymentalistom sentyment do zwierząt zaćmiewa pewną istotną część owego tajemnego misterium. Wręcz nie chcą w nim uczestniczyć, wypięli się i już. Nie chcą być gospodarzami, a zbieraczami-zwierzętami wędrownymi, z  sentymentu do nich.

Pytają: Jak możesz hodować, hołubić, dbać, pieścić, a potem zabić i zjeść???? To barbarzyństwo! Okrucieństwo!

Odpowiadam: Litość i sentyment, przywiązanie, przyzwyczajenie, zgodność nie jest miłością, nawet współczucie nią nie jest, choć łączy ono już z miłością tą prawdziwą. Bóg tak to stworzył. Ten świat, w którym uczestniczymy na zasadzie Jego stworzenia. A nie stwórcy. Jesteśmy elementem całości, a jednocześnie posiadamy możliwość wglądu. Jesteśmy hybrydami. Nie to, albo tamto, tylko to i tamto. Jednocześnie.
Jeśli hoduję, dbam o stado i ono mnie karmi sobą za byt i opierunek, jest to związek uczciwy i harmonijny. Nie zabijam z żądzy zaznawania rozkoszy (krwi, smaku), ale mam wiedzę o całości i zgadzam się być w tej całości trybikiem, który ją uzupełnia i dopełnia. Moją ofiarą jest codzienna praca i staranie. A także ten okrutny czyn, który i mnie rani. Nie wypinam się na ciemne, straszne, krwawe, bolesne sprawy, bo są one drugą stroną tego pięknego, cukrowo lukrowanego, wirtualnego, ekranowego, reklamowego i supermarketowego świata cywilizacji, która zaczyna własne korzenie podcinać i podetnie, gdy tknie się tej podstawowej komórki społeczno-ekosystemowej, na której wyrosła. Bo w niej pozory przesłaniają istotę.
Mam dwie twarze, jasną i ciemną.
Zresztą każdy ją ma, choćby najjaśniejszy wegetarianin. Którego fanatyczna jasność rzuca ogromny cień, niosący zgubę.
No, ale to już nadaje się do gabinetu psychoanalityka, a nie na blog. I w gruncie rzeczy nie mój problem.

Na co dzień i od święta

$
0
0
Toczą się dnie bardzo pracowite, całkiem wbrew temu co pokazuje poniższa ilustracja. Chce się powiedzieć za Szekspirem: "Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś..."... A marzy mi się taka spokojna drzemka bez zobowiązań, oj, marzy. Kluseczka zagospodarował sobie wolną przestrzeń i wygospodarował mieszkanko w korobce słomianej, ręką Anny uczynionej. Oto przykład, do czego mogą nadawać się słomiane naczynia, świetne z nich gniazdka, i gniazdeczka dla domowych milusich. Zresztą.


Dnie kręcą się stale wokół tych samych czynności, jak to ciepłą porą, jeden za drugim przelatują jednakowo. Warzę sery, karmię drób, tuczę to i owo, pasę i doję. Mało czasu na cokolwiek innego. Tym niemniej czasem zdarza się okazja odetchnięcia od pracy.
Wczoraj odbyły się w Czeremsze ukraińskie "Dżereła", w innym terminie niż zazwyczaj. Miejscowi zeszli się licznie, a muzyczka zagrała, całkiem całkiem. Na zdjęciu gra zespół z Narwi "Narwa", śpiewający (moim zdaniem) po ukraińsku. Podobało mi się. Mieli "narwa".


Były tez stoiska. W tym roku przyjechali wystawcy z Ukrainy z innych branż, niż dotychczas. Ceramicy. Oto przykład na przykład.


Na Ukrainie, zresztą podobnie jak na Białorusi rękodzieło ludowe wysoko stoi. Nie zostało zniszczone przez przestrojenie systemu. Są tam ludzie, którzy umieją, prosperują i mają zbyt. Nie to, co u nas. A ich wyroby wcale nie są powalająco drogie, jak to bywa u polskich rzemieślników.


Oprócz ceramiki można się było wystroić, nastroić, ustroić, jak kto woli. Kobiece soroczki, pięknie ręcznie haftowane. Do wyboru do koloru.


I dziewczęta i chłopcy z regionalnego zespołu tańca, nie pamiętam już z jakiej podlaskiej miejscowości, więc nie będę zmyślać.


Jeden dzień na wsi, wiosna

$
0
0
Wszyscy, jak czytam, z Polski narzekają na pluchę i ulewy. I u nas cokolwiek się rozdeszczyło, nie powiem. Ale wygląda to zgoła wiosennie. Ot, dzień zaczyna się jasny i ciepły, kozy pięknie się pasą kilka godzin na zielonej trawie, łażąc po sąsiadach, Górze i polanie leśnej.
Ja w tym czasie zagospodarowuję udojone mleko, palę pod płytą i gotuję 2 gary ziemniaków dla rosnącego drobiu, które potem tłukę z osypką pszenną i rozmiękczam serwatką, kaczkom, brojlerom i indyczętom.
Anna wraca ze stadem z wypasu, zamyka je w zagrodzie, gdzie kozuchy spokojnie przeżuwają trawsko i zabiera się za roboty stolarskie.
Taras przy chacie zamienił się teraz bowiem w warsztacik stolarski. Wycina wyrzynarką kształtne deseczki do altany (wzór podpatrzony na rosyjskim filmie o budownictwie drewnianym), hebluje je i szlifuje.
Podaję obiad. Przeważnie ziemniaki w mundurkach (no, bo mi się dwa razy nie chce gotować, a i zresztą płyty brakuje na garnki) z czymś tam, albo z jajkiem sadzonym (wersja wegetariańska), albo z befsztykiem koźlęcym, albo wątróbką drobiową, jak dziś. Do tego sałatka, której zawartość - oprócz pomidora lub ogórka kupowanych w sklepie - pochodzi z naszego ogródka i gospodarstwa, sałata, roszponka, szczypior, jajo gotowane na twardo, ser w różnej postaci, albo twaróg, albo podpuszczkowy. To skropione lekko octem jabłkowym i wymieszane z olejem rzepakowym lub majonezem. Najlepsze jedzenie na tę porę roku!
Popijam obiad oczywiście mlekiem zsiadłym lub od czasu do czasu jogurtem, gdy mam czym zaprawić odstawiane mleko.
Taki obiadek starcza mi właściwie do śniadania następnego dnia. Jestem kompletnie zaskoczona swoim organizmem. To, w czasach, gdy jadłam chleb, było niemożliwe. Ciągle robiłam sobie kanapki i wciąż było mi mało. Teraz już wiem, zwyczajnie byłam na głodzie, bo nie trawiłam większości składników.
No, i tak dopiero po obiedzie pojawia się chmura, ciągnąca tak jakoś z południa albo południowego-wschodu, a z nią powiew wiatru. Chmurzy się, ale mam czas zabezpieczyć wszystko przed deszczem. Czyli zapakować kozy do boksów, podsypać im zeszłorocznego sianka do żłobów, zagonić kaczki do obórki, nakarmić i napoić, aby siedziały w zamknięciu spokojnie. Kury zostawiam same sobie, radzą sobie znakomicie w różny sposób. Albo chowając się pod daszkami, na ganku, w kurniku, w otwartej oborze, albo pod krzewami i drzewami.
Zaczyna lać, a nawet pogrzmiewać. Ale jak dotąd nigdy z tych grzmotów nie zrobiła się poważna burza z piorunami. Ot, mruczanka.
Wyłączamy jednak internet, na wszelki wypadek, aby modem nie padł, jak nam się już raz kiedyś przytrafiło.
Można się wtedy zdrzemnąć albo napić kawy lub herbaty. I to jest chwila wytchnienia.
Bo, gdy deszcz przejdzie i chmura odpłynie na niebie znów wyłania się słońce i życie wraca szybko do równowagi. Ruszają do oblotów owady, odzywają się ptaki. Kury ruszają na żer. Wypuszczam kaczęta z Gusią, która je oczywiście dozoruje, jak najlepsza niania, a wkrótce kozy. Które zamykamy przeważnie w zagrodzie w sadzie, gdzie spędzają popołudniowe godziny na drugim popasie.
Ruszamy do pracy. Anna znów wyrzyna, szlifuje w pyle drzewnym, od którego kicha co chwila. A ja maluję jej wytwory drewnochronem. Dozorując cały czas zwierzynę. Bo ciągle coś się wydarza. A to stary kogut ściga małego, a to kura zaklinowała się między kominem wędzarki a chatką dziadka, a to kaczęta powędrowały z gęsią aż pod bramę Mikołaja.  A to koty chcą jeść, wejść do domu i wyjść, a to Kola chce się pobawić patykiem i marudzi.
I tak czas biegnie, aż do kolejnej chmury, która powoli nadciąga z tego samego kierunku co przedtem. Zresztą już czas na zwinięcie majdana. Ściągamy stado z wypasu, pakujemy do boksów, zaganiam kaczki, karmię je, potem kury zwołuję do kurnika i zamykam. Na koniec szykuję drugi obrządek i udój.
To jeszcze nie koniec pracy, ale zdążamy jakoś przed kolejnym deszczem, przelotnym jednak i mniej ulewnym, ot, wiosennym podlewaczem ogródków.
Teraz jeszcze nakarmić koty, psa, kurczęta i indyczęta, zlać resztę mleka z udoju na zsiadłe, pozmywać, przygotować karmę dla drobiu na rano i można odpoczywać. Zbliża się dziewiętnasta. Uff!
Wieczór trwa spokojny za oknem, być może w nocy trochę popada, ale tak samo jak w dzień, przelotnie.

Stopieńki

$
0
0
Mela czuje się dobrze, lekko utyła, nabrała wigoru, dostaje zestaw witaminowo-mineralny, obyło się bez zastrzyków. Ostatnia pogoda , zmienna, ale i wspomagająca żyzność traw na naszej piaskowej wiosce. sprzyja temu, aby się najadła do syta.
Zieleń wszędzie wokół jest głęboka, czysta, intensywna, wciągająca wzrok w jakieś planetarne głębie.

Stworzenia rosną, choć i zaczynają się problemy. Jak z kaczusiami, które upodobały sobie ucieczki na pole. Daleko w pole. Odnaleźć je i przygodnić z powrotem do obejścia to wiele czasu i zachodu. Dzisiaj zrobiły to trzykrotnie.

Odkryłyśmy, że gdzieś na terenie naszego gospodarstwa mieszka dudek! Pierwszy raz, gdy przeleciał mi blisko przed oczami uznałam za czarowny moment jak z baśni, istny zwid. Później jednak Anna natknęła się na niego na poddaszu obory, gdy ściągała siano dla kóz. Dzisiaj widziałam go lądującego na drodze. Pojawia się i znika.

Praca z wolna, bardzo z wolna, ale stopniowo posuwa się do przodu.
Pomiędzy burzo-deszczami, w ciepłym słońcu, pośród brzęczących owadów.

Gdybanie

$
0
0
W Europie ulewy zaczynają budzić co najmniej zaniepokojenie stanem wód i powodziami, które nadchodzą. I nadejdą zapewne. Choć niekoniecznie jeszcze te najgorsze, które czekają nasz kontynent. Przyzwyczajajmy się. Albo róbmy coś. Jak na razie robienia czegokolwiek nie ma, bo każdy jest we śnie swego codziennego dnia i nie bierze pod uwagę, że może go coś nieprzyjemnego spotkać z dnia na dzień, co nigdy dotąd nie bywało, a co zmieni jego życie diametralnie, a zburzy już na pewno. A nawet jak bywało, to przecież niekoniecznie musi dotknąć nas osobiście, może zmoże sąsiada? albo znajomego znajomego? albo nieznajomego? I tak się to czeka i przeczekuje...
Ja wiem, co zrobiłabym, gdybym mieszkała nad rzeką grożącą powodzią z gór albo z dolin. Po prostu wyprowadziłabym się stamtąd zawczasu, szukając miejsca mniej zagrożonego, niepodtapialnego tak łatwo. Oczywiście wszelkich zagrożeń się nigdy nie przewidzi, ani nie uniknie (są jeszcze wiatry, tornada, pożary, trzęsienia ziemi, osuwiska, zaspy śnieżne, albo zarazy), ale akurat to powodziowe jest już całkowicie jawne i przewidywalne. I nie ma co się łudzić, że będzie lepiej. Będzie coraz gorzej! Aż do najgorszego.
A zgoła niewielu myślących może jeszcze zrobić jakiś ruch życiowy, którym zmienią swój los.

U nas, jak mówię, trwają wiosenne burzo-ulewy, raz dziennie, przeważnie po południu. Dzięki obfitości tego dość krótkiego, kilkunastominutowego opadu pole zieleni się pięknie i rośnie w oczach, podobnie trawy. Bez tego nasza sucha piaszczysta posiadłość już zaczynałaby więdnąć i żółknąć.
Czas słonecznego dnia jest z kolei tak intensywny i dość parny, że od rana powietrze furkocze i drży od przelotu owadów i ich brzęczenia, much, gzów, os, ślepaków, szerszeni, pszczół.
Komarów coraz mniej, bo zaczął się wraz z czerwcem sezon muszy. Ale wciąż jestem pokąsana.

Dzisiaj Anna zdołała zawieźć na pace wszystkie deski potrzebne na altanę do stolarza i je wraz z nim na maszynie heblarskiej pięknie zheblować.
I na tym dzień pracy budowlanej się zakończył. Burzą i ulewą.

Chłonność

$
0
0
Właściwie to lubię, jak leje raz dziennie, z dokładnością do dwóch godzin. Po pierwsze parność i nasłonecznienie przed południem ożywia tak mocno gryzące muchy, małe, większe i największe krwiopijcze, że kozy uciekają z pastwiska bardzo szybko, kryjąc się w cieniu zagrody lub wręcz w boksach w środku dnia. Popołudniowa ulewa oczyszczała atmosferę (piszę w czasie przeszłym, bo dzisiaj zanosi się na to, że żadnego deszczu o zgrozo! nie bude) i znikały te latające potwory do samego wieczora. Kozuchy przeczekawszy deszcz i burzę, a właściwie mruczankę kulturalnie pod dachem szły jeszcze na dwie-trzy godziny przedwieczorne spokojnie popaść się na jakże żyznej i czystej łące.
Nawet spore ilości wody lejące się z nieba na naszym piaskowym polu wchłaniają się błyskawicznie i bezśladowo. Jeśli nie liczyć niesamowitej zieleni trawy, liści drzew i krzewów, lasu oraz owsa rosnącego gęsto i szybko, jak dawno już mu się nie zdarzyło.
Wysokie grządki łykają każdą ilość płynu niebiańskiego, nawet nie mlasnąwszy. Anna co jakiś czas oczyszcza je ścinakiem z chwastów, które nieco zaczęły być upierdliwe.
A oto co w temacie łykania wody przez glebę napisała mi Krysia C.

"Opady są spore, ale bez przesady. To gleba nie wchłania już wilgoci. Na Zachodzie 80% gleb jest martwych. Poza tym na skutek używania ciężkiego sprzętu tworzy się w podglebiu twarda, martwicowa "podeszwa". Wycina się drzewa na miedzach i zalesienia śródpolne. Likwiduje łąki zalewowe wzdłuż rzek. I tak pierwsza lepsza ulewa powoduje falę powodziową.
Żywa gleba reaguje zupełnie inaczej, podobna jest do gąbki, bardzo puszysta. Zatrzymuje większość wody w sobie, następnie wzdłuż korzeni drzew (a mogą one sięgać do 30 metrów w głąb) przesącza się do cieków podziemnych. Pasy zadrzewień zatrzymują ściekającą w dół wodę. Rzeki rozlewają się leniwie po łąkach zalewowych i fala powodzi się nie akumuluje. U nas masa wody wciśnięta między wały p-powodziowe leci w dół, coraz bardziej wzbierając.
Śmierć gleb jest tematem mało znanym i rzadko poruszanym, a przecież na martwym podłożu nic nie wyrośnie. Stąd coraz większa konieczność nawożenia. Rośliny są jednak słabe i podatne na choroby, stąd masa trujących pestycydów i innych świństw, które wnikają do gleby i niszczą w niej resztkę życia. Marne resztki próchnicy, które zostały, są wypłukiwane przez wodę. Taka ziemia, nawet pozostawiona w ugorze, nie wróci do żyzności wcześniej, niż za kilkaset lat, a może dłużej.
To nie żywioły czy rozpętane moce są winne, winni jesteśmy my, ludzie. Zwróć uwagę, na jakich terenach zdarzają się największe powodzie - tam, gdzie są największe uprawy i "najnowocześniejsze" rolnictwo."

Tak sobie gwarzymy czasem, ale muszę wyznać, że mam pewien projekt w głowie, który mi się układa z wolna, zwłaszcza, gdy po południu kozy pasę. Gdy już mi się klocki poukładają i wskoczą na swoje miejsca pewnie cokolwiek o tym bąknę.

Kuba daj dzióba

$
0
0
Felicja okazała się niezapłodniona. Mimo, że czterokrotnie miała bliskie spotkanie z kozłem. Natomiast cyc jej rośnie i ma w nim mleko. Zastanawiamy się, co robić. Takiego dziwa jeszcze nie spotkałam wśród zwyczajnych kóz.
Wyraźnie gorzej znosi warunki upalne i ataki gzów, które jak na złość ją sobie ulubiły. W większości więc chowa się w cieniu, gdzieś przy płocie i pasie na siedząco.
Zdecydowanie nie lubię genetycznych pomysłów ludzi, ingerujących w typy zwierzęce. Być może dawne sposoby hodowli selekcyjnej sprawdzały się, ale zapewne w ostatnich latach przyspieszono pewne procesy, dodać sztuczne mleko i karmę z dodatkiem soi lub kukurydzy GMO, którymi faszeruje się koźlęta odstawione od cyca matki od drugiego dnia po urodzeniu, i oto - tadam - jaki rezultat.
Będziemy oczywiście starać się ją zakocić ponownie, gdy przyjdzie czas rui. Jak na razie ona sama nie wykazuje żadnej ochoty na bliskie spotkanie. Od miesięcy. Co nas zmyliło, że jednak zaszła.

Inne twory ręki ludzkich bio-technologów, które przeżywam, to brojlery. To trzeba zobaczyć, jak tyją od pierwszych dni, jak nienaturalnie wyglądają, jak nieustająco są głodne... Trzymamy je w zamknięciu, w specjalnie ogrodzonej zagródce w stodole. Raczej nie tęsknią do normalnego życia kur. Karmię je co godzina, ale gdyby dawać co pół godziny, też byłyby zachwycone.

Kontakt z czymś tak wynaturzonym budzi w psychice zwykłego człowieka odruch wstrętu. Dopiero trzeba sobie przetłumaczyć, poznać uwarunkowania, przyczyny i cele, aby zrozumieć i racjonalnie nad owym wrodzonym ludziom wstrętem zapanować. A niektórym osobnikom pozwala popaść zapewne w samozachwyt nad sprytem człowieczej rasy. Że tak potrafi unowocześnić wytwór boskiej ręki, i z kury zrobić kuro-przedmiot produkcji kurzych piersi, skrzydełek i udek, a ze świni chodzące schaby, balerony, szynki i tłuste żeberka. Zaś z kozy żywą mleczarnię.
Tak, wiem, że niektórzy są tym zachwyceni. Gdy koza daje mleko sama z siebie i nie wiadomo jak długo, "tylko z miłości do właściciela". Ale ja wcale nie jestem ciekawa takich wielbicieli. Chyba znam ten typ, także z całkiem innych branż i dziedzin życia.

Podobne, sztuczne, potwarcze, defektowe efekty nie wydają mi się jednak ziemio-lubne, eko-logiczne, pro-ziemskie (szukam właściwego określenia) i pro-ludzkie w konsekwencji. Jeśli patriarcha Jakub mógł być uznany za zręcznego pierwszego genetyka-hodowcę, ingerującego w ubarwienie owiec swego wuja za pomocą cętkowanych patyków podstawianych zapłodnionym owcom przed oczy przy karmieniu i pojeniu, przez co rodziły potomstwo w większości cętkowane, to z pewnością w niczym nie szkodziło to rasie tych owiec, w jej odporności, płodności, sile fizycznej, zdrowiu, długości życia. Dzisiejsze "Kubusie" w fartuchach jednak przekroczyły miarę zdrowego rozsądku i poziomu harmonii z przyrodą w gatunkach zwierzęcych, w które ingerują swoimi sposobami (nie chcę nawet wnikać jakimi, żeby mi się nie śniło po czarnych nocach). Odczuwam to, co odczuwam, i nie oszukuję się. Widzę jak jest. Na tle przyrody i warunków niewymagających sprawa wygląda wyraźnie, jak obrysowana grubą kreską. Jeśli cele wyznacza potrzeba ekonomiczna, wyjęta całkowicie z ram całej przyrody planety i ograniczona jedynie do potrzeb gatunku ludzkiego, to na tych biednych przepotwarczanych stworzeniach widać szybkie potwornienie zbiorowego umysłu ludzkiego i cywilizacji.

Notatki codzienne

$
0
0
Łacio zniknął. Nie pokazał się od ponad tygodnia. Obawiam się niestety, najgorszego tym razem. Jego zapach zaczął znikać z domu i obejścia i w rolę naczelnego kocura z dnia na dzień wciela się Jasiek. Polega to głównie na głośnym kocim zawodzeniu podczas obchodzenia terytorium. Jak to on, rzadko bywa w domu, wpadając jedynie na główne posiłki i świeże mleko.

Wczorajszy nów księżyca sprowokował wylęg jaj, na których zasiadła Usia pod wanną. Jakiś czas temu zabrałyśmy je stamtąd, dołożyłyśmy do jednego z gniazd i posadziłyśmy na nich Usię, w zamian za jedną kwokę, która ma chyba ptasie ADHD i nie potrafiła cierpliwie usiedzieć w gnieździe. Jest już 8 kurczątek na tym świecie. Zostały odebrane kwoce, przebywają w pudełku pod żarówką w kuchni. Kwoka musi wysiedzieć jeszcze pozostałe jaja, które mają nieco późniejszy termin.

Dzisiaj były dwie burze. Druga trwała długo, kręciła się nad okolicą i kilka razy wracała. Spadł długi obfity deszcz, który ochłodził i oczyścił wreszcie atmosferę. Kiedy wyszło w końcu  słońce kozy zdążyły się jeszcze popaść na łące, bardzo zadowolone ze zniknięcia mucholi.
Pogoda nie przeszkodziła uwędzić kilka serków.

Pomyłka-zmyłka

$
0
0
Śmiech. Zaszła pomyłka w obliczeniach. O równy miesiąc. Felicja ma termin na mn.w. 15 czerwca, a nie maja, jak to w pośpiechu po tylu kryciach co miesiąc obliczyła była Anna. A potem nie sprawdziła drugi raz. Zatem proroctwo naszego szanownego Gościa, że będzie kózka, ma szansę jeszcze się spełnić!


Dzisiaj znów były dwie burze, kozy większość czasu przestały w oborze, ale rankiem i przedwieczorkiem zdążyły się popaść. Zachmurzyło się i nieco ochłodziło, cieszy mnie to, bo można ze stadem wytrzymać na łące, nic nie lata z gwizdem i bzykiem wokół głowy i nie trzeba się oganiać od nalatujących zewsząd ślepaków.

Anna bierze ze sobą na wypas laptopa, aby zajmować się projektowaniem grafiki do tego i owego. Ja trzymam jedynie laskę pasterską i wchodzę w rytm rośnięcia traw, i żerowania kóz. Takie spowolnienie tempa wycisza organizm, ale nic to w porównaniu z rytmem kamieni, morza, gór, kosmosu!

Anna najczęściej zajmuje się ostatnio wyrzynaniem deseczek do altany i snuciem nici do kolejnego projektu tkackiego. Całe gospodarstwo zatem na mojej głowie.
Jest już na świecie 13 kurczaczków zielononóżek.

Terminowanie rzemieślnicze

$
0
0
To był zająbisty dzień. Kwadratura Marsa do "mojego" Plutona, zatem wysiłek, "padanie na pyszczek", regeneracja też. No, więc regenerujemy stary sprzęt. Krosna. Aby je uruchomić, po dłuższym czasie składania wszystkich części do tzw. kupy w chatce dziadka, na koniec należało założyć na nie osnowę. W tym celu z rana przyjechała nasza nieoceniona i niespożyta pani Nadzia, przyszła jej z pomocą także nasza pani sąsiadka, Anna chłonęła, uczyła się i pomagała jak mogła starszyźnie. I trwało to dosłownie od ósmej (rano) do ósmej (wieczorem). Z przerwą oczywiście na obiad (panie nawet śniadania nie chciały, tak się zajęły mozolną pracą) i kusztyczek naleweczki porzeczkowej, dla wzmocnienia.
Była jeszcze jedna uczestniczka, Ola, ale bardziej tytułem widza i wstępnej uczennicy, niż pracownicy. Przyjechała z małą córeczką, którą bardziej interesowały pisklaki, indyczęta, koźlęta, koty, niż przeciąganie i motanie nici. I pozostała niedługi czas, zapoznawszy się bardzo wstępnie z najważniejszą czynnością tkacką, czyli snuciem osnowy. Jest jednak osobą bardzo zainteresowaną praktyczną stroną tego rzemiosła. Tym niemniej, powiem od siebie, jako obserwatorka, jest to sztuka bardzo pracochłonna, do której nadaje się niewiele osób. Samo tkanie chodnika, makaty to już pikuś przy tworzeniu osnowy. Trzeba mieć cierpliwość, wytrwałość, dobre oczy, odporność na zmęczenie.
Niegdyś kobiety uczyły się tej sztuki od siebie nawzajem, matka uczyła córkę. Wypadało matce zaopatrzyć córkę w wiano, lniane koszule, płachty, chodniki, makaty i co tam jeszcze. Córka miała wiele lat na cierpliwe przyswajanie tej żmudnej znajomości przedmiotu. Nikt nie nauczy się snuć za pierwszym, drugim, ani nawet trzecim razem. Usłyszałam dzisiaj, że "za pięć lat" Anna już wszystko sama opanuje. A zaliczyła już kilka razy. Całe szczęście, że żyją jeszcze takie panie Nadzie i można się od nich uczyć.
Opanować też trzeba tajemny język i nazewnictwo. Na wschodzie są to trostki, nicielnice, oczka, berdo, protok, są też oszybki, które trzeba na koniec cierpliwie znaleźć i naprawić w gotowej osnowie.

Na mojej wyłącznie głowie było w tym czasie (ciągłe) karmienie inwentarza, zaganianie do obory przed deszczem, palenie pod płytą, szykowanie karmy, gotowanie i podanie obiadu, a na koniec wypas kóz po deszczu i udój. Zapewniam, że nie mniej mnie to wysiłku kosztowało.
Zdjęcia będą następnym razem. Gdy odpoczniemy.

Przekaz pokoleń

$
0
0
No, więc tak to mniej więcej wyglądało w naszej chatce dziadka. Od ósmej rano rozpoczął się przekaz pokoleń. Pani Nadzia uczyła Anię podstaw sztuki snowalniczej.
W tle córeczka Oli, kilka minut wytrzymała spokojnie, a jakże, i ciekawie się wszystkiemu przyglądała. Może kiedyś to sobie przypomni? I poczuje impuls, kto wie?


Tu już pracują pilnie trzy pary rąk. Pani Nadzi, pani Wiery i Anine.


Starszyzna skupiona na rzeczy samej. Żadnych banialuk i bajek, tylko przewlekanie i wiązanie nici w odpowiednich oczkach.


Obok nasze nowe stare krosna w prawie całej okazałości (zostały one podniesione z kompletnego zapomnienia i odrzucenia w obórce sąsiada z Polesia, gdzie przed dewastacją i spróchnieniem uchroniły je jedynie zwały słomy, pod którymi były ukryte całe lata). Z sosnowego drewna.
Obok zaś, po raz pierwszy na blogu we fragmencie ujawnia się kredens Czar Podlasia, który przywracałam do blasku w zeszłym roku.


- "Stare ręce już nie takie jak za mołodoj diewcziny" - stwierdzała filozoficznie pani Nadzia, pracowicie się nimi posługując. Bez odpoczynku cały dzionek.


O, tak to wyglądało. Każde oczko w berdo trzeba było przewlec nicią.


Pokaz tkania

$
0
0
Dzisiaj odbył się w naszej zagrodzie kolejny, już trzeci pokaz. Tym razem tkania na krosnach.
Przybyły dziewczynki z opiekunkami z miasteczka oraz sąsiad z Polesia. I zaczęła się zabawa w tkanie chodnika.
Oto scena, którą ujrzałam wchodząc do "szkółki ginącego rzemiosła", urządzonej na chwilę w chatce dziadka.
(Obróbki okna i drzwi z framugą tj. zaokrąglenia, przybyły niedawno).



Nauczycielką stała się pani Wiera, która zaczęła tkać chodnik, dzieląc się pewnymi szczegółami i zasadami pracy, znanymi jej od dziecka. Nauczyła się bowiem tkania od swojej mamy.


Kiedy dzieci z opiekunkami odjechały, pierwej po pilnej pracy obejrzawszy z ciekawością pasące się stada owiec i kóz na naszej wiosce, rowerami, bo połączone to było z wycieczką plenerową, zjawili się nowi goście i nowe chętne do zapoznania się ze starożytną sztuką tkania na krosnach. Aż z samej Ameryki i Albionu. Jak widać nasza znajoma polska amerykanka poczuła wenę, i powiem, że ruchy, które wykonywała znamionowały specjalistkę, chyba z poprzedniego życia.



I towarzysząca jej osoba, którą pewnie niektórzy też rozpoznają... Świeża Podlasianka, nowa sąsiadka z drugiej wsi. Nie omieszkała wpleść w powstający chodnik swojego rządka.



Swoją drogą tyle właśnie udało się dzisiaj wyprodukować chodniczka rękami różnymi, dzieci wybierały kolory według własnego gustu i tkały tyle, ile chciały.

Przepracowujemy

$
0
0
Na niebie kształtują się marsowe negatywne aspekty do naszych horoskopów, zatem nie dziwne mi wydarzenia, które niosą ze sobą. Głównie jest to przepracowanie, napięcie sił i emocji, związane z pracą, którą trzeba koniecznie wykonać, bez żadnego odpoczynku, aż do łez.
Tuczenie, brojlerów, kaczek, karmienie nowonarodzonych 20 piskląt zielonożnych to nie lada wyzwanie. Pewne czynności muszę wykonywać stale i codziennie (karmić co dwie, godzinę i pół, pamiętać co kiedy co,  gotować i przygotowywać karmę), a nakładają się one jedynie na inne stałe obowiązki sezonowe. U mnie jest to wyrób sera każdego dnia, czyli przerabianie świeżego mleka i reszta prac domowych (posiłki, sprzątanie), a u Anny wypas kóz do południa, załatwianie różnych interesów i papierów, warsztaty tu i tam. Na to codziennie nakłada się kończenie projektu, który niby jest już blisko końca, ale wciąż to wydaje się takie dalekie. Trzeba zrobić balustrady, które cierpliwie powstają, dokończyć sufit w altanie, pomalować drewnochronem podbitkę dachu, dodać obróbki tu i tam, no, i postawić tablicę informacyjną. W tym natłoku zajęć codziennych sprawy mają się tak, że znów musimy przedłużyć termin oddania.
Bo zwariujemy z przepracowania.
12-13 godzin pracy codziennie chyba nikomu z Was by się nie podobało nawet na krótki okres. Tymczasem mamy tak od kilkunastu dni, bez przerw na święta nawet, a przedtem może tych godzin pracy dziennie było 10. Niewielka różnica, prawda?
Kwadratura Marsa uściśla się właśnie i na dniach, pogodnych, bardzo ciepłych, bez deszczu, z lekkim wietrzykiem szykują się sianokosy. Czyli kulminacja.

Felicja urodziła dwa dni temu, koziołka. Wkrótce zaczął słabować. Po napiciu się siary dostał ostrej biegunki i wyglądał tak, jakby dusza z niego uchodziła. Zaczęłyśmy go karmić ręcznie, tj. łyżeczką. Dostał też dwa razy kawę zbożową. Szczęśliwie przeżył pierwszą noc. Udało się go z tego wyprowadzić i już próbuje nieśmiało brykać. Felicja miała problemy z dawaniem mleka, przede wszystkim odpychała malca i nas przy próbach dojenia, silnie kopiąc i wierzgając. Po dwóch dniach mały zassał i matka karmi go już bez problemu. Nadmiar mleka doimy, także już spokojniej.
Viewing all 739 articles
Browse latest View live